środa, 9 maja 2012

Sherlock Holmes w sutannie

Jakiś czas temu pisaliśmy o podobieństwie Gregory’ego House’a do bohatera stworzonego przez sir Arthura Conan Doyle’a, który stał się niekwestionowanym wzorem detektywa przywoływanym żartobliwie przy niemal każdej okazji nawet w naszym prywatnych rozmowach ze znajomymi. Na takiej właśnie zasadzie „Sherlockiem” określił swego podopiecznego i przyjaciela biskup grany przez Sławomira Orzechowskiego . Zależność pomiędzy ekscentrycznym lekarzem z Princeton - Plainsboro a Sherlockiem Holmes’em opierała się na wyraźnych i szczegółowych inspiracjach twórców serialu, którzy wykorzystali chociażby wzór relacji głównego bohatera z najlepszym (i jedynym!) przyjacielem, dr Watsonem. Tymczasem skojarzanie wielkiego detektywa z księdzem Mateuszem Żmigrodzkim, o którym napiszemy tym razem, bazuje wyłącznie na uwielbieniu do rozwiązywania kryminalnych zagadek przytłaczających lokalne służby – policjantów z Sandomierza czy komisarzy Scotland Yardu, co jest charakterystyczne dla niemal każdej formy opowieści o detektywie, a za taką można uznać również „Ojca Mateusza”.

Serial kryminalny w Polsce

Polscy widzowie wyobrażają sobie serial kryminalny na dwa sposoby. Pierwszy koncentruje się na produkcjach amerykańskich, którym znacznie bliżej do pełnometrażowych filmów sensacyjnych z seryjnymi mordercami po jednej i grupą [w której koniecznie musi pojawić się kobieta!] detektywów/stróżów prawa po drugiej stronie. Za przykład może posłużyć opisywany już przez nas [widać, że i nas wciąga rozwiązywanie zagadek ;)] serial telewizji FOX - „Alcatraz”, ale również jeden z pierwszych hitów TVNu - rodzimi „Kryminalni”. Każdy z powyższych programów tworzy(ł) zamkniętą całość, której trzonami są grupy młodych policjantów [lub, w ostateczności, specjalistów od kryminologii - jak dr Soto], dowodzonych przez bardziej doświadczonych kolegów po fachu. W kolejnych odcinkach pojawiają się nowi negatywni bohaterowie prowokujący Drużynę do gorączkowych rozważań: „musimy go złapać!”, „musimy ich uratować!”, nie zawsze przemyślanych działań i ostatecznego rozwiązania zagadki. Co typowe dla większości seriali, postaci obecne w jednym odcinku pozostają epizodycznymi i nie wpływają znacząco na ciąg dalszy całości, pomimo że to wokół ich działań przez powiedzmy godzinę, koncentruje się uwaga głównych bohaterów i widzów.
Na drugą, bardziej tradycyjną wizję serialu kryminalnego składają się sentymentalne wspomnienia fanów i odgrzewane co wakacje powtórki programów sprzed lat. Co prawda nasze pokolenie większość z nich kojarzy wyłącznie z dziecięcych wspomnień rodziców i migawek oglądanych właśnie podczas sezonu letniego lub w autotematycznych programach typu „66 niezapomnianych…”, ale „Kapitan Sowa na tropie”, „Stawka większa niż życie” łącząca elementy kryminału z tłem wojennym, oraz kultowi amerykanie: porucznik Columbo i Kojak zostali na stałe wpisani we współczesną kulturę. W przeciwieństwie do pierwszego typu, wymienione programy koncentrowały się na jednym, najważniejszym, często także tytułowym bohaterze, dysponującym charakterystycznymi atrybutami: szklanym okiem, lśniącą łysiną, nieodłącznym cygarem lub lizakiem. To on, niczym James Bond, narażali swoje (niekiedy także towarzyszących im zakochanych kobiet lub mniej zdolnych pomocników) bezpieczeństwo dla odkrycia przestępcy i obezwładnienia śmiertelnego wroga.

W przypadku „Ojca Mateusza” określanego w każdym programie telewizyjnym właśnie jako serial kryminalny jest nieco inaczej, gdyż tutaj głównym bohaterem nie jest przeklinający, grożący rewolwerem lub chociażby policyjną odznaką, podrywający kolejne piękne kobiety macho, a prowincjonalny ksiądz.

Rodzimy Don Matteo

Serial Macieja Dejczera wyprodukowany dla telewizji polskiej nie jest niestety [jak większość ciekawych lub chociaż popularnych programów pojawiających się zarówno w TVP, jak i stacjach komercyjnych] oryginalnym pomysłem scenarzystów znad Wisły. Scenariusz idealnie dostosowany do polskich realiów i malowniczego Sandomierza, który zdecydowanie „odżył” po emisji pilotażowego odcinka „Ojca Mateusza”, bazuje na formacie z Włoch.

„Don Matteo” pojawił się po raz pierwszy w stacji Rai Uno w roku 2000. Ponieważ zyskał ogromną popularność, producenci postanowili zrealizować aż 8 serii, a następnie sprzedać prawa do emisji serialu poza granicami swojego państwa. Dzięki temu również polscy widzowie mogli poznać ten włoski pierwowzór, który obecnie wyświetlany jest przez kanał AXN Crime, co tym bardziej podkreśla nietypowy charakter historii księdza.
Dlaczego nietypowy?

Prawdopodobnie we Włoszech nikogo nie dziwi ksiądz pędzący na rowerze w pogoni za groźnym przestępcą, u nas jednak jest to dość niespotykany widok. Tym bardziej, że postać grana przez Artura Żmijewskiego [uwielbianego przez żeńską część widowni w czasach świetności najpopularniejszego „medycznego” serialu TVP – „Na dobre i na złe”], mimo wierności oryginałowi, jest zdecydowanie bardziej dynamiczna i atrakcyjna, niż ksiądz o nienaturalnym uśmiechu sześćdziesięcioletniego Terence`a Hilla. Choć ojciec Mateusz nadal jest bohaterem krystalicznie uczciwym, nieprzeciętnie sprytnym i oczywiście wielkodusznym wobec swoich parafian, nawet tych spotykanych za kratkami więzienia, to wbrew zdaniu Jakuba Majmurka, nie jest obrazem stereotypowego duchownego przypominającego proboszcza z „Plebanii” lub „Złotopolskich”. Owszem, jest idealistyczną wizją księdza, którego wszyscy katolicy [bez przedrostka „ultra”!] chcieliby spotkać w swojej parafii aby zamiast politycznego elaboratu usłyszeć ludzkie słowa pocieszenia. Już sam fakt, iż owych wypowiedzi z ambony lub filozoficznych porad w „Ojcu Mateuszu” jest dość mało znacząco odróżnia go od zakończonych już oper mydlanych pierwszego i drugiego programu TVP. Zdecydowanie bliższym ks. Mateuszowi jest proboszcz z Wilkowyj, który bywa kontrowersyjny i nieustannie zdradza swoje ludzkie słabości – najważniejszą jest szczera niechęć do własnego brata. Jednak jego zamieszanie w politykę oddala go od wymarzonego ideału, a przybliża do parodii skondensowanego obrazu Kościoła w Polsce.

"Ranczo" i elementy sitcomu

„Ojca Mateusza” i „Ranczo” łączy nie tylko „ludzki pierwiastek” tkwiący w przedstawionych duchownych, ale także czas i miejsce emisji, a zatem prawdopodobnie i ta sama publiczność. Serial z podwójną rolą znakomitego Cezarego Żaka pojawił się w telewizyjnej Jedynce w 2006 roku [dwa lata przed polskim księdzem-detektywem] i na długo zapełnił stacji niedzielne wieczory, czyli najlepszy czas antenowy w całym tygodniu, kiedy to równocześnie TVN transmitował kolejny odcinek „Tańca z Gwiazdami”, a następnie jeden z nowoczesnych seriali o burzliwym życiu uczuciowo-erotycznym zamożnych trzydziestolatków. Po kolejnych sezonach „Rancza” opowiadającego między innymi o konflikcie wójta i plebana  w polskiej wsi, do ramówki Jedynki, na koronne miejsce wyczekiwanego przez cały tydzień i całą niedzielę programu, wkroczył „Ojciec Mateusz”.
Jak już wspominaliśmy, miejscem akcji serialu kryminalnego jest Sandomierz – ku zgrozie Majmurka - małe miasteczko wypełnione bohaterami całkowicie odmiennymi od TVN-owskich mecenasów, managerów i innych biznesmanów. W owej urokliwej miejscowości [poza plenerami, zdjęcia zrealizowane oczywiście pod Warszawą, ale niech będzie, że to cały i wspaniały Sandomierz] nie ma żadnego Wójta ani Tracza, który byłby stałym, znienawidzonym przez publiczność antagonistą. Są za to zabawni i sympatyczni policjanci, o dość ograniczonej wyobraźni ale dużym poczuciu humoru, którzy chcą czy nie, korzystają z pomocy wszechwiedzącego księdza.
Sitcomowe zestawienie inspektora i jego podwładnego stanowi niepodważalny walor serialu, w którym morderstwa nie sieją paraliżującego strachu a jedynie ciekawość rozwiązania zagadki i nadzieję na kolejną konfrontację księdza i ewidentnie śmieszącego go policjanta. Ilość żartów i komediowych sytuacji w "Ojcu Mateuszu" jest znacznie mniejsza niż w serialu "Ranczo", który z założenia ma śmieszyć, choćby przez łzy. Nie znaczy to, że program zrealizowany przez Wojciecha Adamczyka jest gorszy, absolutnie nie. Całkiem nowe wykorzystanie sprawdzonego w "Miodowych latach" duetu Żak - Barciś przyniosło bardzo dobre efekty i odnowiło uwielbienie widzów dla obu aktorów. Jednak "Ojciec Mateusz" ma być serialem poważniejszym, dlatego nawet tak barwny motyw, znów zapożyczony z konwencji sitcomu, jakim jest atmosfera panująca na plebanii, w której zdecydowaną ręką rządzi wiecznie pouczająca księdza gospodyni oraz dojrzewający, lekko zbuntowany Michał, stanowi tylko dodatek a nie sedno programu.
Choć posiada elementy sitcomu, a nawet wątki typowe dla melodramatu [w przystojnym księdzu oczywiście w końcu zakochuje się jedna z parafianek, a pomiędzy gospodynią i kościelnym nieustannie iskrzy], „Ojciec Mateusz” pozostaje, przyjemnym w odbiorze, serialem kryminalnym, którego główną intencją nie jest rozbudzanie salw śmiechu u widowni, ani też zrewolucjonizowanie obrazu księdza w polskiej kulturze masowej. Możliwe, że polscy twórcy wybrali właśnie format „Don Matteo” [który to pierwowzór naszym zdaniem zdecydowanie prześcignęli] aby przy okazji dostarczania rozrywki widzom, ciekawym zagadek ale nie przygotowanym na „Dextera", ocieplić wizerunek duchownego. Jednak jest to tylko [lub aż] dodatek do tego niemalże familijnego serialu kryminalnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz